Ogromnie cieszę się z tego
powodu, że nie zawsze jestem konsekwentna w swoich decyzjach. To znaczy
zazwyczaj mnie to irytuje, ale dziś jestem z tego zadowolona. Wiecie jak miał
wyglądać mój wczorajszy wieczór? Z książką do anatomii, ewentualnie z Auto Cad’em
jeśli anatomia już wychodziłaby mi bokiem. W międzyczasie miałam upiec mleczne
bułeczki w wersji fit. I co? I nic. Moje plany legły w gruzach po przeczytaniu
z nudów kilku pierwszych stron jakiejś książki na biurku kuzynki. Później nie
mogłam się od niej oderwać.
CÓRECZKA
Nie chcę opowiadać o czym
ta książka stricte jest, bo nie o to się rozchodzi. Mogę zapewnić, że wciąga.
Kilka razy domownicy musieli mną potrząsnąć, żebym zorientowała się, że mówią
do mnie. Historia pochłonęła mnie od samego początku. „Kropeczka”- czyli
tytułowa córeczka, aktualnie nastolatka, zjawia się nagle w domu Agaty –
głównej bohaterki i mówi do niej „mamo”. Agata jakby sobie coś przypomina i
to słowo, które przecież znaczy ogromnie dużo, nie stanowi dla niej w tym
momencie największego problemu. Zapewne, gdyby zjawiła się w drzwiach jakiegoś
„taty” to historia byłaby całkiem do przełknięcia, ale w tą stronę coś tu nie
gra.. Tym bardziej, że Agata jest szczęśliwą mężatką i matką Filipa, i od
początku książki nie „wygląda” na taką, która porzuca swoje dziecko. Jednakże
jakieś sekrety z przeszłości musi skrywać. Wiadomo, że pojawienie się Kropeczki
wywróci rodzinne życie tej trójki do góry nogami. Zresztą nie tylko tej trójki
bo skoro jest jakaś „mama” to „tata” też gdzieś musi być. Ze swoją historią i
swoimi tajemnicami.
Książka zaskakuje od
samego początku do końca. Nic w niej jest takie, jakiego można się spodziewać.
Tajemnicą też nie jest, że książka ta porusza problem zakażenia wirusem
HIV(oczywiście dla tych którzy zechcą przeczytać okładkę zanim zaczną czytać
książkę) i zachęca do zastanowienia się nad tą kwestią bardziej niż wszystkie
hasła reklamowe i kampanie których byłam świadkiem i które miałam okazję w
jakimś stopniu organizować. Powinna ją przeczytać każda licealistka, a w
dzisiejszych czasach może i nawet gimnazjalistka. Jako przestrogę oraz nie
bagatelizowanie tego - jak się nam mylnie wydaje „odległego” problemu.
A co ona zmieniła w moim
życiu?
Ciężko stwierdzić co
dokładnie zmieniła bo minęła jakaś godzina odkąd skończyłam ją czytać i
powstaje ten post. A dodam, że jest on spowodowany w głównej mierze silnymi
emocjami, które wzbudziła i chęcią podzielenia się tym z Wami. Uważam, że
przede wszystkim dobrze podsumowała moje myśli z ostatnich kilku tygodni. Zrobiła
to poruszając całkiem inny aspekt, ale podsumowała. Wiem, wiem jestem
tajemnicza, ale to nie jest temat do poruszenia „przy okazji” więc możliwe, że
pojawi się tu innym razem. Czuję też, że przypieczętowała zakończenie pewnego
etapu związanego z pierwszą nastoletnią miłością i można powiedzieć „romansem”,
który z tego powstał po latach. Ale to również nie jest temat na ten post.
JESTEŚ CUDEM. 50 LEKCJI JAK UCZYNIĆ NIEMOŻLIWE MOŻLIWYM.
Tą książkę kupiłam
totalnie przez przypadek. Dostałam swoją pierwszą wypłatę w nowej pracy i
postanowiłam, że muszę z niej kupić coś dla siebie, ale nie taką zwykła rzecz,
jak nowy super ciuch albo kosmetyk. Do empiku weszłam po książkę dla kuzynki na
urodziny. Wyszłam z dwoma. Autorkę znałam z poprzedniej książki Bóg nigdy nie
mruga. 50 lekcji na trudniejsze chwile w życiu, podobały mi się jej styl.
Felietony. Uwielbiam czytać felietony. Pisała też dużo o Bogu, o tym żeby
wierzyć w siebie, dobro innych ludzi, że wszystko może się zmienić i wszystko
zależy od nas, o tym, żeby się nie poddawać. Ponadto pisała o tym dobrze.
Cholernie dobrze. Można powiedzieć, że wszystkie jej książki są podobne
(napisała jeszcze Bóg zawsze znajdzie Ci pracę. 50 lekcji jak szukać
spełnienia). Bo nie da się zaprzeczyć, że nie są, zarówno pod względem
tematyki jak i stylu pisania(wszystkie są w formie felietonów). Jednakże jak
dla mnie ta wyróżnia się z tłumu. Po jej lekturze uwierzyłam w siebie i w
innych bardziej. Czytając ją autentycznie chciałam ciągle czynić dobro, pomagać
innym. Czytając ją bardziej doceniłam to co mam, oraz bliskich których mam.
Zaczęłam też doceniać chwile, które z pozoru wydają się błahe.
Podczas czytania miałam
często łzy w oczach, gulę w gardle oraz uśmiech na twarzy. Książka skłania do
bycia lepszym- wydaje mi się że lepszej zachęty nie potrzeba.
P.S. Jedynym jej
minusem(znajomi mieli podobnie) jest to, że po przeczytaniu jej już tak w około
75% nagle ciężko jest przebrnąć dalej, tak jakby jest się już nią przesyconym i
więcej niż jeden felieton dziennie nie chce „wejść”. Choć może to nie jest
minus, ale specjalne zagranie autorki, żeby przedłużyć te wszystkie emocje,
które książka wzbudza, a nie przeczytać w jeden dzień i odłożyć?
Książka o przeznaczeniu. O
miłości i przyjaźni na zawsze. O tym, że wszystkie podejmowane przez nas
decyzje będą kiedyś miały swoje konsekwencje. O tym, że warto wierzyć w miłość,
taką przez duże M. Ponieważ książka nie podaje wszystkich informacji na tacy,
dużo trzeba się domyślać. A nie podaje ich dlatego, że napisana jest inaczej
niż inne – nie ma w niej narratora a o tym co się dzieje u bohaterów
dowiadujemy się z listów, liścików, mejli i relacji innych. Mimo tego, że akcja
toczy dość długo nie rozwleka się ona ani nie zatrzymuje i mamy wrażenie, że
ciągle jest dynamiczna, że ciągle coś się dzieje. Gdy trafiłam na nią pierwszy
raz, zaczęłam ją czytać przed snem. Skończyłam ze wschodem słońca.
Polecam wszystkim, którzy
tracą nadzieję w związku z miłosnymi zawirowaniami. Mam nadzieję, że ta książka
pozwoli ją wam odzyskać.
Na jej podstawie powstał
film „Love, Rosie”. Gdybym miała ocenić go jako adaptację książki
powiedziałabym, że jest słaby i w najmniejszym stopniu nie odzwierciedla
książki. A że nie chcę tego robić to wolę oceniać go po prostu jako film
„inspirowany” książką. W takiej sytuacji mogę stwierdzić, że jest lekki,
przyjemny i ogląda się go super.
A Wy macie takie książki, które w ostatnim czasie Was poruszyły?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz